Filmy Beatników 2#: Nasz ulubiony "idiota" - "Złodziej kwiatów" (1960)
Po dachu w Paryżu skacze dwóch mężczyzn – jeden ubrany w garnitur oraz gustowny melonik, drugi, w białej koszuli i czarnym krawacie. Ten w meloniku to Erik Satie – kompozytor skandalista, zaś mężczyzna w białej koszuli nazywa się Francis Picabia. Jest malarzem, poetą, filmowcem i pisarzem. Pomiędzy panami wywiązuje się dyskusja, jak tu odpalić armatę umieszczoną na dachu. Wyrzutu ostatecznie nie zobaczymy, ale do odpalenia na pewno doszło. Prosto w paryską publikę. Na rozpoczęcie i w przerwie dadaistycznego widowiska, baletu opartego na książce Francisa Picabii, z muzyką skomponowaną przez Satie. To, co dzieje się w dalszej części filmu krótkometrażowego pod tytułem "Antrakt" wyświetlanego w ramach pokazów spektaklu, to przede wszystkim radosna improwizacja połączona z poszukiwaniem tekstur. Pomiędzy wybrykami grupki znanych przedstawicieli Dadaizmu (poza Satie i Picabią są wśród nich między innymi Marcel Duchamp i Man Ray) widzimy nakładające się na siebie kadry, mieszające wzory, spowolnienia klatek filmowych, przyspieszenia. Do wystrzału dojdzie znowu. A dokonają tego Ron Rice – reżyser debiutant oraz nieznany jeszcze wówczas poeta i performer – Taylor Mead. Prawie 40 lat po manifeście Dadaistów.
Następny atak na społeczeństwo zostanie uwieczniony na taśmie, którą pakowano do kamer umiejscawianych przy artylerii podczas II wojny światowej. Do dzisiaj nie wiadomo, na ile był to zabieg symboliczny, a na ile zwyczajnie tani. Bo jeśli poza aktorską improwizacją coś miało większy wpływ na kino Rice'a, to z pewnością była to improwizacja finansowa. Doprawmy to jeszcze większą szczyptą mitologii – Rice przed nakręceniem debiutu liczył, że uda mu się polecieć do Wenezueli, by szukać tam diamentów. Plan jednak nie wypalił, a on sam zastanawiał się przede wszystkim jak uciec z Nowego Jorku. W San Francisco z kolei prężnie działało środowisko poetyckie. To tutaj przez księgarnię "City Lights" związaną z ruchem Beatników został opublikowany "Skowyt" Ginsberga. To tutaj był wydawany magazyn "Beatitude"- popularyzujący twórczość artystów ze Stanów i z zagranicy (publikując przedruki prac między innymi właśnie Pabla Picabii). San Francisco wrzało. Codziennie w zadymionych kafejkach, przy dźwiękach bębnów, można było spotkać performerów, poetów, dziwaków i włóczęgów. W ten sposób dochodzi do poznania Rice'a i Meada. Rice opracowuje scenariusz filmu, siedząc w jednym z lokali podczas gdy, ni stąd, ni zowąd, na stół wchodzi Mead i kłóci się z obsługą. Rice znajduje protagonistę – tytułowego "Złodzieja kwiatów" – niezrozumianego przez społeczeństwo odludka, który samą swoją prezencją jednych porusza, innych rozśmiesza, w jeszcze innych wzbudza współczucie czy wściekłość. W Meadzie jest wszystko, czym tylko mógł być dla społeczeństwa "Beatnik". Aktor, poeta i perfomer w jednym, ma w swoim ciele zapisane historie całego pokolenia – częste zmiany miejsca do życia, problemy z prawem, nadużywaniem substancji, kryzysami psychicznymi.
Rice odnosi się do tego często z offu dodając do improwizacji Meada fragmenty komentarzy udzielanych przez rządzących bądź fragmenty czytań wierszy. Mead zaś – niczym gwiazdor komedii kina niemego, w bardzo świadomy sposób, zarządza energią na ekranie, wyzwala reakcje. W jednej z kluczowych scen filmu bohater uwalnia z ruin zakładu karnego lokalne literackie sławy. Grupa mężczyzna wybiega z hukiem i zaczyna odgrywać na terenie opuszczonego budynku scenę z drogi krzyżowej, by następnie zamienić ją mgnieniu oka na cytat ze słynnej fotografii Joe Roesenthalla - przejęcia przez Amerykańskich żołnierzy wysypy Iwo Jimy i umieszczania w ziemi wspólnymi siłami flagi Stanów Zjednoczonych. Bo "Złodziej...", mimo że jest filmem debiutanta, jest bardzo błyskotliwie poprowadzony, wysadzany wręcz odniesieniami - od Alicji w krainie czarów, przez ikonografię dzikiego zachodu, po symbole III Rzeszy i katolickiego Ducha Świętego.
Rice - tak jak inni Beatnicy w poezji czy prozie, w filmie szuka maniackiego, jazzowego rytmu. Prócz ruchów protagonisty wyznacza go nieustająca ścieżka dźwiękowa, w której poza wspomnianym gatunkiem, muzyka poważna morfuje w pieśni religijne. Ostre kontrasty światłocieniowe użytej taśmy jak w dadaistycznym kolażu pozwalają na zderzenia kształtów, harmonii z dysharmonią. To cudownie przemyślany, wprowadzający w trans chaos. Nic więc dziwnego, że przy okazji pokazu w 1962 roku, scena artystyczna w Nowym Jorku oszalała na punkcie tego filmu. Rice, choć tylko przez następne dwa lata( do swojej śmierci), będzie wpływowym twórcą kina eksperymentalnego, zaś Mead przykuje uwagę Andego Warhola stając się jedną z jego pierwszych "gwiazd".
"Złodziej" w końcu posługuje się bardzo efektywną figurą "błazna" – nie tylko po to, by ukazać brak społecznej empatii czy luki w prawnym wsparciu ludzi z marginesu. W tej postawie jest też wyznaczony cel. Błazen może być nieudolny, ale zawiera w sobie dziecięcą prostolinijność. Prostolinijność Buddy, Chrystusa bądź włóczęgi zza rogu. Za przynależność do ziemi, za branie tego, co chce od matki natury w postaci zrywania kwiatów i losowego rozdawania ich, czeka go Raj, którego możni tego świata nigdy nie zaznają. Idealistycznie - to błazen w swoim niewzruszonym zachwycie ucieka od podłości, chorób i przekleństw. Nie chcemy być w życiu błaznami, ale podziwiamy ich pierwiastek boskości. Podziwiamy nawet ich tłumaczenia swoich własnych porażek. "Błazen" uwodzi nas zewsząd i kusi swoim bogactwem duchowym, które jest spoza porządku tego świata. "Błazen" tak jak Mead w "Złodzieju..." wzywa do życia, do ruchu. Nawet jeśli to romantyzacja, to życzyłbym sobie więcej tak czułych, wyrafinowanych i przewrotnych hołdów dla piękna, tych naszych ulubionych "idiotów".
Comments
Post a Comment